Tylko mnie kochaj - Rozdział 1
Poczułem na skórze przyjemne, ciepłe promienie porannego, wiosennego słońca, które łaskocząc moją twarz zachęcały do zwleczenia się z łóżka. To wcale nie tak, że nie lubię wstawać. W zasadzie to wiosną, latem i wczesną jesienią, kiedy mam tylko wolne od szkoły zrywam się niemal o świcie i spędzam całe dnie w ogrodzie naszej rodzinnej posiadłości. Moi rodzice odziedziczyli po dziadach ze strony ojca całkiem przyjemny spory dom z dużym ogrodem oddalony od centrum miasta o kilkadziesiąt kilometrów. Uwielbiałem to miejsce, a szczególnie upodobałem sobie starą płaczącą wierzbę pod którą chowałem się by poleżeć i poczytać albo urządzić sobie piknik z moimi przyjaciółkami: Aurorą i Geneviève. Znaliśmy się od dziecka i muszę przyznać, że trochę martwiłem się naszą przeprowadzką na obrzeża, jednak okazało się, że moje obawy były zupełnie bezzasadne. Nasi rodzice znali się od dziecka, więc bez problemu dziewczyny spędzały ze mną niemal każdą wolną chwilę. Przynajmniej do liceum. Nie powiem, żeby nasze drogi jakoś specjalnie się rozeszły, bo co to, to nie, ale wiadomo jak to jest. Nadal spędzaliśmy ze sobą dużo czasu, ale teraz musiałem dzielić się przyjaciółkami z ich partnerami, więc bywały i momenty kiedy czułem się smutny i samotny, ale jak mówił jeden z punktów naszych przyjacielskich postanowień: Zawsze ciesz się szczęściem przyjaciela, nawet jeśli ty nie masz powodów do radości. Jego szczęście będzie wówczas twoim. I tego zamierzałem się trzymać.
Był poniedziałek, więc niechętnie zwlokłem się z łóżka kiedy zegarek zadzwonił o 5:30. Niemal po omacku dotarłem do łazienki żeby wziąć prysznic; przydługie, kasztanowe włosy związałem w coś na kształt niskiego koka, na nos wsunąłem okulary w drucianych oprawkach niczym Harry Potter i niemal jak co dzień krytycznie przyjrzałem się swojemu ciału. Mama zawsze powtarzała mi, że w końcu uda mi się zgubić tych kilka nadprogramowych kilogramów jak tylko urosnę, ale jakoś nie chciało mi się w to już wierzyć. Nie byłem specjalnie otyły. Raczej określiłbym siebie jako chłopaka przy kości, nie mniej spędzało mi to trochę sen z powiek zważywszy, że naprawdę starałem się zrzucić. Ćwiczyłem w domu, jeździłem na rowerze i na wrotkach, dużo spacerowałem i nie objadałem się niezdrowymi przekąskami, ale nic mi nie wychodziło, aż nagle po latach mój metabolizm chyba postanowił się ze mną zaprzyjaźnić, bo od początku ostatniej klasy liceum zdążyło już całkiem ładnie mnie ubyć, ale i tak nie wyglądałem jeszcze tak jak bym chciał. Fryzura bez wyrazu, jasna skóra, która niemal zawsze opalała się na czerwono, aparat na zębach, bo przecież mama uparła się, że muszą być prostsze niż były (nawet mój stomatolog skapitulował i dla świętego spokoju zainstalował mi to ustrojstwo mimo, że nie było takiej potrzeby) i na koniec te druciane okulary na pół twarzy… Jedyne co w sobie lubiłem to oczy w kolorze szarego, jesiennego nieba i długie, gęste rzęsy, ale to wszystko i tak znikało w nijakiej całości jaką byłem ja sam.
Posępnie podreptałem na dół do kuchni na śniadanie. Rodzice sami powoli szykowali się do wyjścia do firmy i w pośpiechu krzątali się w swoim gabinecie sprawdzając czy zabrali ze sobą wszystkie niezbędne dokumenty. Mieli jakieś ważne spotkanie, które pozwoli ich rodzinnej dotąd firmie wypłynąć na szerokie wody. Byłem bardzo szczęśliwy, że się im powodzi i są zadowoleni z tego co robią. Sam chciałem iść w ich ślady i tak jak mama zostać architektem wnętrz. Jako dziecko uwielbiałem projektować przestrzeń i nieskromnie mówiąc mama przemyciła w swoich pracach kilka moich pomysłów, co tylko utwierdziło mnie w moich marzeniach o przyszłym zawodzie. Zaparzyłem sobie herbatę, a dla rodziców przygotowałem dwa podwójne espresso. Z koszyczka na pieczywo wyjąłem ulubionego croissant z czekoladą i nim wybiła siódma całą trójką siedzieliśmy już w samochodzie taty, który w drodze do biura odwoził mnie do szkoły. Tak… zamiast zapisać się do najbliższej placówki oświatowej uparłem się na wybór prywatnego liceum w centrum w pobliżu firmy rodziców gdzie również uczęszczały moje przyjaciółki. Nie moja wina, że to była najlepsza szkoła w mieście, która dawała swoim podopiecznym najwięcej możliwości i szeroki wachlarz zajęć dodatkowych. Tylko dzięki swojej ciężkiej pracy i właśnie tym nadprogramowym fakultetom miałem szansę na dostanie się na najlepszy uniwersytet w kraju, który tylko szczęśliwym trafem znajdował się w tym samym mieście, w którym mieszkałem. Uśmiech losu… Fart… Szczęście… Jak zwał tak zwał. Grunt, że nie czekała mnie przeprowadzka, bo nie wiem czy zniósłbym rozstanie z dziewczynami. One miały co prawda inne plany na przyszłość, ale nie protestowały kiedy ich rodzice uparli się, że muszą chodzić do tej właśnie szkoły.
Stanąłem przed budynkiem wcale nie mając ochoty przekraczać jego progu, kiedy niespodziewanie zostałem wzięty pod ręce i aż pisnąłem ze strachu nie wiedząc co tym razem mnie czeka.
-Czy wyście oszalały? -pisnąłem niczym podlotek, któremu chłopak zadarł sukienkę.
-Może trochę! -odkrzyknęły chórem i zaczęły się śmiać.
Doprawdy nadal zachodzę w głowę jak takie dwie piękne dziewczyny mogą przyjaźnić się z takim przeciętnym chłopakiem jak ja. Z niedowierzaniem pokręciłem głową i skierowałem się w stronę budynku. Zostało nam jeszcze piętnaście minut do dzwonka, a nie chciałem się spóźnić, co było prawdopodobne, jeśli moje przyjaciółki postanowiłyby odwiedzić jeszcze po drodze łazienkę. Jakby jakikolwiek makijaż był im potrzebny. Aurora to filigranowa brunetka o równie jasnej co moja cerze, z malutkim noskiem, wąskimi, wiecznie uśmiechniętymi ustami i oczami w kolorze płynnej czekolady. A Geneviève to przebojowy rudzielec, z burzą loków okalających jej drobną buzię pokrytą licznymi piegami i oczami w kolorze soczystej zieleni. O dziwo spokojnie dotarliśmy do klasy, nikt nie próbował nas zaczepiać, a właściwie mnie, bo powszechnie było wiadomo, że jestem największym szkolnym pośmiewiskiem i kujonem, więc trzeba było z kogoś podrzeć łacha i do tego idealnie nadawałem się ja. Zawsze bardziej wolałem się uczyć niż śledzić najnowsze trendy w modzie i mimo usilnych próśb moich przyjaciółek nie zamierzałem tego zmieniać. Jeśli ktoś miałby mnie polubić to takiego jakim jestem a nie ukrytego pod modnymi łaszkami z fiubździu w głowie. Przynajmniej takie miałem zdanie.
-Moi drodzy -odezwał się nasz wychowawca próbując uspokoić klasę. -Chciałbym wam przypomnieć, że w środę odbywa się wycieczka do Narodowego Muzeum Historii Kraju. Jeśli jeszcze ktoś nie opłacił biletu wstępu, najwyższy czas to zrobić. Zbiórka odbędzie się pod szkołą, skąd pojedziemy jednym busem. W muzeum spędzimy czas między 8:00 - 13:00, później zabieramy was na lunch. Między 15:00 - 17:00 zajrzymy jeszcze do Centrum Architektury i dopiero wtedy wrócimy pod szkołę. Absolutnie nie ma możliwości żeby którykolwiek z uczniów urwał się podczas zwiedzania czy posiłku, jak to miało miejsce ostatnio -zgromił wzrokiem grupkę chłopaków siedzących w ostatnich ławkach pod ścianą i zaczął sprawdzać listę.
Szczerze mówić historia interesowała mnie o tyle o ile mowa była o różnych stylach architektury, ale nie byłem też kompletnym ignorantem w pozostałych kwestiach. Po prostu wzbudzały we mnie mniejszy entuzjazm. Ucieszyłem się więc ogromnie kiedy okazało się, że będziemy mieli możliwość odwiedzić jeszcze Centrum Architektury, w którym dawno nie byłem. Ciekawiło mnie co się zmieniło od ostatniej wizyty. Nim się spostrzegłem lekcja już się skończyła i powoli opuściliśmy salę. Dziewczyny mnie uprzedziły mnie, że mają do zrobienia jakiś projekt w parach na angielski i będą chciały posiedzieć trochę na przerwach w bibliotece, więc niewiele myśląc udałem się od razu pod kolejną salę i to był mój ogromny błąd, bo gdy tylko otworzyłem drzwi klasy przywitała mnie sorbetowa kąpiel. Super… Znów mam mundurek do prania. Westchnąłem ciężko i pobiegłem szybko do łazienki uratować tyle ile się dało… Do końca dnia prześladował mnie ten okropny, sztucznie słodki zapach lepkiego napoju. Miałem ogromną nadzieję, że w środę nikomu nie wpadnie do głowy żaden głupi pomysł z powodu którego stanę się jeszcze większym pośmiewiskiem niż jestem teraz. Dziewczyny oczywiście ogromnie się wściekły, kiedy powiedziałem im co się stało i już chciały interweniować alko nasłać na tych gamoni z naszej klasy swoich chłopaków, ale w ostatniej chwili je powstrzymałem wiedząc, że w ten sposób będzie tylko gorzej.
Rodzice przestali już wypytywać mnie o to co działo się w szkole mając świadomość, że i tak nic im nie powiem. Pytali tylko czy to są ci sami chłopcy co zawsze, a ja zgodnie z prawdą kiwałem głową, że tak i temat się kończył. Dziś nie było inaczej, tylko tata przypomniał mi, że powinienem mieć zawsze drugi mundurek w szkolnej szafce tak na wszelki wypadek. Uśmiechnąłem się do niego czując, że ma rację i nie mówi tego z wyrzutem a z troską, więc postanowiłem zastosować się do jego zaleceń. Poproszę tylko którąś z dziewczyn żebym mógł trzymać ubranie w ich szafkach inaczej mogłoby skończyć jak ostatni mundurek w wielu częściach wesoło dyndający na maszcie zamiast flagi naszej uczelni. Dyrektorka do dziś zachodzi w głowę jak im się udało to tam zawiesić. Rodzice na pewno do niej zadzwonią jak zwykle z pretensjami dlaczego do tej pory nic z tym nie zrobiła, a przecież minęły prawie dwa lata odkąd trafiłem do tej szkoły. Westchnąłem ciężko czując, że po tej rozmowie będzie jeszcze gorzej a obecnie nie miałem ochoty na nic więcej jak tylko przeżycie tych kilku miesięcy, które pozostały mi do matury w spokoju i ciszy.
-Mamo? -zacząłem z nadzieją licząc, że moja rodzicielka zrozumie moje pragnienia.
-Tak skarbie?
-Moglibyście nie dzwonić do dyrektorki? Zostało mi tylko kilka miesięcy nauki, później matura i na zawsze pożegnam się z tymi ludźmi.
-No nie wiem… Marcel, co o tym myślisz?
-Nie podoba mi się ten pomysł, ale… -czułem jak brakuje mi powietrza w płucach. -…ale myślę, że Oliverowi nie potrzeba więcej już takich ekscesów. Niestety muszę przyznać, że po każdej naszej interwencji jest coraz gorzej i może warto tym razem odpuścić.
-Marcel! -mama była wyraźnie zaskoczona stanowiskiem papy.
-Sophie, nie mówię, że pozostawimy ten temat bez echa. Ty tak się nie ciesz młody człowieku -ojciec zwrócił się do mnie, a ja dopiero wtedy poczułem, że się uśmiecham. -I tak zadzwonię do dyrektorki szkoły, bo trzeba ją o tym poinformować. Nadal zachodzę w głowę jak ona może tak pobłażać tym dzieciakom. Rozumiem, że ich rodzice płacą czesne, ale wy też nie chodzicie tam jako stypendyści! Zresztą to byłby absurd gdyby jeszcze znęcali się nad innymi tylko dlatego, że ci mają dodatkowe wsparcie!
-Marcel, do rzeczy! -oj mama zaczynała się już mocno irytować gadulstwem papy, a to nie wróżyło z reguły niczego dobrego.
-I tak do niej zadzwonię i ją o tym poinformuję, ale ze względu na Olivera nie poproszę o wyciąganie konsekwencji przynajmniej na razie. Poczekam aż dotrwasz do matury i już się postaram o odpowiednią opinię na ich świadectwach dojrzałości.
-Ale papo!
-Oliver, w zasadzie tata ma rację. Zdasz maturę, może jeśli teoretycznie nie będziemy reagować na ich wybryki dadzą Ci spokój, a potem postaramy się z ojcem żeby mieli odpowiednią opinię na świadectwie. Myślę, że wystarczy wsparcie szkoły dużym datkiem. Idź umyj ręce i zejdź za pół godziny na kolację.
-Tak mamo…
Ze zwieszoną głową powlokłem się do znajdującej się na piętrze sypialni, rzuciłem w kąt torbę z książkami i padłem na łóżko. Dlaczego nie mogli całkowicie odpuścić? Przecież mogliśmy zapomnieć o całej sprawie, pewnie jeśli nie byłoby reakcji z niczyjej strony w końcu by sobie odpuścili, a ja jakoś dotrwał bym do egzaminów, ale nie! Tym razem to tata wpadł na ten genialny pomysł i jeśli ci idioci dowiedzą się, że to przeze mnie mają fatalną opinię na świadectwie to chyba zapadnę się pod ziemię a na pewno przez resztę życia będę się bał, że któregoś z nich los postawi jeszcze na mojej drodze. Mało tego, znając swoje szczęście będę się z nimi użerał przez resztę swoich dni i nigdy nie zapomnę o tym jak mnie traktowali, bo będą to robili nadal… MA-SA-KRA! Mamo, tato dziękuję. Czuję się o wiele lepiej ze świadomością, że moje piekło nie zakończy się na ostatniej klasie liceum…
-Oliver! Zejdź na dół, kolacja!
Z dołu dobiegł do mnie głos mamy, więc posłusznie wstałem i wyściubiłem nos ze swojego pokoju. Zahaczyłem jeszcze o łazienkę, a będąc u szczytu schodów poczułem cudowny zapach pieczonej kaczki z żurawiną. Mmmmmm… Agathe, gospodyni którą otrzymaliśmy w spadku razem z domem, gotowała wybornie, a swoimi daniami zawsze poprawiając mi humor, więc tym chętniej zbiegłem na dół kierując się do jadalni. Niespecjalnie zdziwiłem się widząc Aurorę i Geneviève wraz z rodzicami. Przyjaciółki posłały mi krzepiący uśmiech jakby chciały mi coś powiedzieć, a ja niewiele myśląc zamiast się z nimi przywitać rzuciłem tylko zirytowane CO?! Ile można traktować mnie jak ofiarę losu?
-Nie wściekaj się -zaczęła Geneviève. -Po prostu masz nadal polepione włosy.
-Myślę, że możemy chwilę poczekać aż Oli weźmie szybki prysznic, prawda? -Aurora posłała ciepły uśmiech w stronę swoich rodziców.
-Oczywiście -odpowiedziała jej matka zwracając się bardziej do mojej niż do córki.
-W zasadzie to niezły pomysł. Blaise i Thierry Clair napisali, że chwilę się spóźnią. Wypadła im jakaś pilna konsultacja medyczna i akurat są potrzebni obaj.
-No proszę. A co u Elijaha? To doprawdy niebywałe żeby taki młody lekarz dostał się na rezydenturę do najlepszej kliniki w Stanach… -ojciec brunetki żywo zainteresował się poczynaniami syna Clair’ów.
Przestałem słuchać jak rozpływają się nad chłopakiem i wycofałem się z jadalni żeby wziąć szybki prysznic i doprowadzić swoje kłaki do porządku. Nie żebym nie lubił Elijaha, bo było zupełnie odwrotnie, ale kompletnie nie chciałem dziś słuchać o idealnym chłopaku z perfekcyjnym życiem, któremu wszystko zawsze się udawało i nie było osoby, która by go nie uwielbiała. Z doświadczenia wiem, że jeśli Thierry i Blaise musieli zostać na konsultacji spokojnie mieliśmy dobrą godzinę obsuwy, więc zdążę nawet wysuszyć ten puch i ujarzmić go splatając w warkocz. Muszę poprosić mamę żeby umówiła mnie do swojego fryzjera i zrobić coś z włosami. Najlepiej je obetnę choć z góry wiem, że dziewczyny obedrą mnie za to ze skóry. Mówi się trudno, włosy odrastają, a ja nie miałem zamiaru się z nimi bez sensu męczyć. Kiedy doprowadziłem się już do ładu dołączyli do nas państwo Clair i mogliśmy rozpocząć naszą cotygodniową poniedziałkową kolację.
-Słuchajcie! -krzyknął drobny Blaise i zerknął na męża jakby szukał u niego przyzwolenia na to co chciał powiedzieć, a kiedy ten kiwnął głową pospiesznie dodał: -Elijah zostanie ojcem! Gaspard jest w trzecim miesiącu, ale nie chcieli nam niczego wcześniej mówić. To niesamowite, że niespełna rok po ślubie nasz mały Elijah spodziewa się dziecka!
-Nie taki mały… -wymsknęło mi się na głos czym wzbudziłem powszechną wesołość.
-W sumie masz rację -zaśmiał się Thierry. -Blaise zawsze będzie uważał go za maleńkiego chłopca, który dopiero co raczkował pociesznie po dywanie.
-Thierry! -mężczyzna uderzył lekko męża w ramię i zarumienił się po same uszy.
Na szczęście od dalszej dyskusji na temat chłopaka wybawiła nas Agathe wnosząc przystawkę, moją ulubioną zupę cebulową z niebieskim lazurem. Cudowna i rozgrzewająca, w sam raz przed przepyszną kaczką z sosem żurawinowym i deską naszych ulubionych serów. Tak… ten dzień jednak zakończy się przyjemnie i nie ma znaczenia, że jutro znów będzie fatalnie, bo przecież mi nie odpuszczą.
Komentarze
Prześlij komentarz